Ten one shot miał się
pojawić na wigilię, ale brak ochoty na pisanie wziął górę i skończyłam to pisać
dopiero podczas świąt.
Honestly, nie wiem
nawet, o czym on jest. Trochę miałam na niego pomysł przez mini wątek z mojego
życia, chciałam napisać po prostu jakąś rzecz niezwiązaną z blogiem. Jest on
dłuższy od poprzedniego. Mam jednak nadzieję, że przyjemnie się wam go będzie
czytać i mój styl aż tak bardzo się nie stoczył.
Chciałabym go
zadedykować głównie Martynie i Mice,
które są ze mną codziennie. Dodatkowo Martynie
za „Afire Love”, które męczy mnie od paru dni, nucę je ciągle, z każdym
odsłucham rozkładam je na części mniejsze i stopniowo ogarniam sens. I z każdym
stopniem coraz bardziej chce mi się płakać. Nawet pisząc tą notkę, słucham tej
piosenki.
Raffy i Mice dziękuję za porąbane rozmowy, których – mam nadzieję –
będzie jeszcze więcej, za wsparcie i wyrozumienie w chwilach mojego
nieogarnięci i stanów podchodzących pod depresję. Dziękuję wam za prezenty
(Mika, spokojnie, ostrzał poczty jeszcze nastąpi).
Dedykuję to również
moim czytelnikom, w głównej mierze tym komentującym, którzy wiedzą, czym jest
komentarz dla bloggera.
No i pewnej osobie,
przez którą ten oneshot w ogóle istnieje.
Sama rzygam świętami
i nie mam na nie ochoty, ale tym, którzy je obchodzą tradycyjnie i niosą z nich
radość, życzę miłego czasu spędzonego wśród rodziny czy znajomych. Spełniajcie
swoje marzenia, nie bądźcie mną i nie bójcie się wszystkiego. Nie bójcie się
wspomnień, bo bez nich jesteśmy niczym. Życzę wam też zdrowia, bo to podstawa
wszystkiego. Zarówno zdrowia fizycznego, jak i psychicznego. Wytrwałości i
cierpliwości, bo one pomagają, nawet bardzo.
Nigdy się nie
poddawajcie.
Ania.
[Nowy rozdział pojawi
się w nowym roku]
***
“To nieprawda, że od miłości blisko do nienawiści. Rozdziela je mur
chiński z wartownikami co pięć metrów.”
Dr House.
Kiedy musisz wyrzucić na stół
pięć dolców tylko po to, żeby zobaczyć amatorski szkolny teatrzyk, i kiedy
okazuje się, że musisz na to przedstawienie iść, bo to w ramach lekcji, a ty
jesteś ogarniętą uczennicą i nie zwykłaś uciekać z szkoły – wtedy schodzisz do
piwnicy liceum jak na ścięcie z myślą „pośpię
sobie chociaż, żeby tylko głośno nie gadali”.
Życie to jednak nie bajka i nie
zawsze idzie tak, jak… Co ja pieprzę. Dziewięćdziesiąt pięć procent twoich
zamiarów nie wypala, a życie działa według swoich porąbanych zasad. Nie ma
zasad. A nie, przepraszam. Pomyłka. Życie nawet nie działa. Ono po prostu jest.
I tego nikt nie zmieni. Zawsze uważałam, że po śmierci stajemy się inną osobą,
dusza przechodzi w kogoś innego. No bo co innego może się stać? Umierasz i co?
Gdzie twoja świadomość? Nagle znika? Jak można nagle zniknąć? Przecież to
niemożliwe. Ten świat musi jakoś chodzić, a ty to musisz widzieć i musisz w tej
maszynie pracować.
Miejsca pracy w życiu są zmienne.
I to nie jest na zasadzie zmiany nocnej i dziennej, czy na pół etatu. Ha.
Chciałoby się. Twoje stanowisko zmienia się co sekundę. Nigdy nie wiesz, na
jakim stołku wylądujesz.
Tamtego dnia mój stołek znalazł
się w niewłaściwym chyba miejscu. Skutki tego debilnego ustawienia odczuwam do
dziś.
Szłam na końcu klasy, pociągając
nogami. Nowa szkoła, nowe twarze, nowe korytarze. I spektakl szkolnego teatru,
na który miałam tak samo dużą ochotę, jak na gumowe frytki w KFC. Nie lubię
teatrów. Znaczy, lubię, ale te prawdziwe. Szkolne to chała. Wtedy tak myślałam.
Mogłam nie płacić tych pięciu
dolarów. Mogłam nie przychodzić do szkoły. Mogłam po prostu udawać, że mnie
głowa boli, albo mam ciekawsze zajęcia niż tułanie się po szkolnej piwnicy, jak
na przykład leżenie na kanapie z Jackiem Sparrowem i czekoladowym lizakiem.
W sumie zastanawiam się, czy to
by coś zmieniło. Może i tak bym go spotkała tamtego dnia, ale nie w piwnicy na
spektaklu, a na korytarzu, obok sali od historii na przykład.
Sala od historii to inna
opowieść, może o niej wspomnę. Nie teraz.
Teraz mam zawał.
Bo tamtego dnia poszłam na
spektakl.
Mogłam nie iść. Mogłam się
posłuchać intuicji.
Kiedy ja w końcu zacznę słuchać
tej swojej intuicji? Ona zawsze ma rację. Nawet teraz, gdy szepcze „wstawaj”.
- Dzień dobry – usłyszałam za
plecami.
Moje serce zatrzymało się na
chwilę, ale tylko po to, by zaraz ruszyć jak konie na wyścigach. Przełknęłam
ślinę, oczy zaszły mi mgłą.
Chryste. Nie.
Opuściłam powieki. Przesłyszałam
się. Tak. Po prostu za nim tęskniłam. Mówił przecież, że nie będzie tam już
chodził. Że mu się nie chce w to bawić.
- O, cześć, Ross – zwróciła się
do niego siedząca naprzeciwko mnie pani Campbell, założycielka i opiekunka
szkolnego teatru Shady.
Miałam ochotę wyrwać jej z głowy
te farbowane blond kudły i wytargać ją z piwnicy za skarpety.
Po coś się odzywała? Moja
świadomość właśnie wypychała z pamięci ten niski głos.
- Dzień dobry, pani Liso – zaśmiał
się chłopak, słyszałam go coraz bliżej.
Szept z boku.
Odwróciłam głowę. Bella spoglądała
na mnie z głupim uśmiechem i raczej jednoznacznie, szepcząc „Ross”, jakbym nie wiedziała o jego
obecności. „Ryj”, poruszyłam ustami i
wyszczerzyłam się chamsko.
Nie tak miała wyglądać ta próba.
Mieliśmy po prostu dogadać się co do tematu nowego spektaklu.
Nie miałam przeżywać zawałów. Nie
miałam prawie tracić wzroku przez zerkanie na niego co sekundę. Nie miałam nie
móc oddychać, bo przeszedł obok mnie.
Tak w ogóle, to miałam się z tego
teatru wypisać.
Tak w ogóle, to on miał do niego
nie wracać.
Tak w ogóle, to moje życie lubi
kopać mnie w dupę.
Nie. To nie o ten dzień chodziło.
W tym momencie, dostając czterdziestego zawału serca z rzędu, myślę o tamtym
dniu. O tym pierwszym spektaklu, na który nie chciałam iść.
O tamtym dniu, w którym
zrozumiałam, czym jest pieprzona miłość od pierwszego wejrzenia. I zrozumiałam,
że książki nie zawsze są czystą fikcją.
Przesuwam się po starej,
drewnianej podłodze sali od polskiego, żeby być bliżej dziewczyn. Perfidnie
kuszę los, wiedząc, jak bardzo jest to głupie z mojej strony. Przecież dlatego
właśnie stałam prawie pięć minut przed drzwiami szkoły, żeby nie zostać wybraną
do tej pary. A teraz się tam pcham. A intuicja bije brawo. Ona wie, że czego
bym nie zrobiła, stanie się, co ma się stać.
- Ale ja jestem dla niego za
wysoka – protestuje Kath, chyba już po raz siódmy zresztą.
„Zmień ją, szmato!”, krzyczy intuicja. „Zamknij ryj”, mówi rozum.
Serce kołacze mi dwieście razy na
minutę, mięśnie spinają się ze strachu przed tym, co niezaprzeczalne i co jest
mi wiadome już od tygodnia. Ale kogo to obchodzi? Być z nim w tej pieprzonej
parze. Czuć jego dłonie na ciele. Tak, chcę tego. I nie chcę. Boję się.
- Nie jesteś – wzdycha pani
Campbell.
- No, ale… Ja nie chcę. Nie
pasuję do tej pary. – Kath jest nieugięta. Nie lubi tego dopasowania, w ogóle
nie szła im ta scena. – On mnie nie udźwignie.
Spoglądam na Rossa. Uśmiecha się
tylko, zakładając ręce na piersi, i rozgląda się po pomieszczeniu. Jego mina
mówi „dam radę, ale wolałbym nie”.
Pomińmy fakt, że Kath wcale nie
jest gruba.
Pomińmy fakt, że kocham się w nim
od ponad roku.
Łapię się na zbyt długim
gapieniu, odwracam wzrok.
- No to może… Lily?
Zawał numer czterdzieści jeden. A
dzięki paru słowom Hayley będzie ich jeszcze ze dwa tysiące.
Nie. Ryj, idiotko.
- Że ja? – Przełykam ślinę,
patrząc na niego, choć powinnam patrzeć na panią lub Hayley.
Lily, frajerze. Przecież tego
chcesz.
Uśmiecha się, spoglądając na
mnie. Prześmiewczo. Nabija się ze mnie, widzę to w jego oczach.
Nie, boję się. Nie wstaję. Nie wstanę.
Chcę wyjść.
Hayley. Zabiję cię. Lepiej dla
ciebie, żebyś sama dzisiaj nie wracała do domu.
Podnoszę się z ziemi, a raczej
podnosi mnie pieprzona intuicja. Jak za sznurki. Zabierzcie mnie stąd. Niech
mnie ktoś wywiezie na Antarktydę. Księżyc. Pluton. Daleko.
Staję na miejscu Kath,
nieświadomie. Po prostu w pewnym momencie orientuję się, że nie siedzę, nie
idę, tylko stoję. Jakieś dwa metry od niego.
- Próbujemy? – pytam słyszalnie,
ocierając dłonie w koszulkę.
Patrzy mi w oczy. Wie, co myślę.
Wie od roku. I ma niezły ubaw.
A ja? Zdycham. Zabierzcie te
czekoladowe tęczówki.
Spojrzenie. Wpadłam.
Uśmiech. Tonę.
Jak się uratować w morzu
zakochania? Gdzie te pieprzone kapoki i debilne biało-czerwone kółka?
Spektakl trwał. Walić spektakl.
Nie wiedziałam nawet, o co w nim chodzi. Ciągle patrzyłam na niego. I żałowałam
przeczytanych setek romansów.
Zabierzcie te czekoladowe
tęczówki. Zabierzcie te wiśniowe usta. Te potargane blond włosy. Ten opięty w
czarną bokserkę tors.
Przełykam ślinę.
- No można – śmieje się tylko i
staje w lekkim rozkroku, przygotowując się na mój skok.
Czuję na sobie spojrzenia grupy.
Tylko część wie, że kocham się w Rossie od ponad roku. Od tamtego spojrzenia.
Nie ośmieszyć się. Wystarczy się
nie ośmieszyć. A potem zejść z pola widzenia.
Głupia. Jak masz się niby
ośmieszyć? Tyle razy wskakiwałaś w ramiona tacie czy wujkowi, czy nawet
koledze. A Ross jest silny, parz na te…
Nie. Nie patrz.
A jak się potknę? Nie potknę. A
jak go przewrócę? On jest tylko trochę wyższy ode mnie, może…
Oj, zamknij się.
Wdech, wydech, wdech. Parę
kroków, lekki rozbieg, skok i jestem tam, gdzie chciałam się znaleźć od wtedy.
Jestem w jego ciepłych ramionach, oplatam jego biodra nogami.
Wybuch serca za trzy, dwa, jeden…
Gdzieś w tle słyszę Jace’a. który
chwali skok, mówiąc „no i tak ma to
właśnie wyglądać”. Westchnięcie Belli. Chichot Hayley.
Pieprzcie się. Niech cała
rzeczywistość się pieprzy. Słyszę bicie jego
serca. Jego gorący oddech przy moich
uchu. Jego dłonie na moich udach. Pod
palcami czuję ciepłą, gładką skórę jego ramion.
Nie puszczaj, proszę. Proszę,
błagam. Mogę teraz umierać.
Chcę go tutaj i teraz.
Powstrzymuję się przed muśnięciem
jego szyi, gdy w końcu stwierdzam, że wyglądam jak przyssana ośmiornica i
rozluźniam uścisk nóg. Zsuwam się z jego bioder i od razu odwracam bokiem. Nie
patrzę mu w oczy. A może jednak spojrzę. Tylko zerknę, co mi szko…
Oj, Chryste, nie.
- Dobrze, Lily, to zostajesz w
parze z Rossem… - Głos pani Campbell dociera do mnie jak zza muru.
Serce. Moje biedne serce. Moje
płuca. Nerwy. Moje ja.
Zamykam oczy.
- To jeszcze raz. Pary się
ustawiają, zaczynamy od skoku…
A z tą klasą od historii to było
tak, że powiedział „no heeej”.
Po spektaklu zaczęłam chodzić jak
naćpana. Podejrzałam, w jakiej sali ma lekcje, dzięki czemu dowiedziałam się,
do której chodzi klasy. Pobłądziłam po historii teatru szkolnego, znalazłam
jego nazwisko. Ross Lynch. Ross. Perfekcyjnie. Imię Boga. Gdy wypowiedziałam je
na głos, poczułam się jak bohaterka „Harry’ego Pottera” szepcząca imię
Voldemorta.
Chwilę zajęło mi znalezienie go
na facebooku, ale zawieszenie myszki nad „Dodaj do znajomych” już dobre pół
godziny. W końcu kliknęłam, raz się żyje.
W szkole unikałam go jak ognia. I
jednocześnie śledziłam. Wiedziałam, gdzie ma lekcje. Ale gdy tylko go
dostrzegałam, spuszczałam wzrok i przechodziłam bez słowa.
Parę dni po tym, jak zaakceptował
zaproszenie na facebooku, moja myszka zawisła nad okienkiem „Zaczep”. Durna
zaczepka, służąca do dziecinnych flirtów, drażniła się ze mną jak kot z
zawieszoną na sznurku myszką. Tak. Nie. Tak. Co ci szkodzi?
Co mi szkodzi? Nic.
Kliknęłam.
Dzień później poszłam do
wychowawczyni z usprawiedliwieniem. Wychodząc, wpadłam na niego. Nie dosłownie.
Siedział na ławce przed salą. Zerknął na mnie. Uśmiechnął się przekornie.
- No heeej – powiedział niskim
głosem, zawadiacko, bez wstydu, zaczerwienienia, śmiechu czy sympatii. W jego
głosie nie było sympatii. Nie lubił mnie.
Wiedział, że się zakochałam. Że
zakochałam się w nim.
I dobrze się bawił. Bo ja go nie
mogłam mieć.
Najpiękniejsze „no hej” w moim
życiu. A jednocześnie najbardziej fałszywe.
- W takim razie robimy dalej tę
scenę. Zostańcie na swoich miejscach, jedziemy tak, jak to ustaliliśmy tydzień
temu.
Tydzień temu, kobieto, to ja po
próbie już wiedziałam, że będę tu stała. Mina Kath mi to obwieszczała. Że ona i
Ross za nic nie zagrają tej sceny. A ja byłam jedyną do zmiany.
Nie ma szans, żebym zniosła taką
porcję jego bliskości. Czym innym jest skok w czyjeś ramiona, a czym innym
oddać się jego dłoniom.
- No już, dziewczęta, stajemy
przed chłopcami – dyryguje dalej pani Campbell, przywołując klaskaniem do
porządku roześmianego Jace’a.
Odwracam się tyłem do Rossa.
Umrę. Jak matkę kocham. On jest zdecydowanie za blisko.
- Zaczynamy, no już, światłą
gasną – mówi jeszcze kobieta, w pomieszczeniu zapada cisza.
Przymykam oczy. Po prostu daj się
prowadzić. Oddaj mu się. Tego przecież chciałaś. Nic ci przecież nie zaszko…
O cholera. O w mordę. Umieram.
Jego dłoń na mojej. Ciepła.
Gorąca. Dotyk raju, zaprawdę wam powia…
Jezu Chryste..
Jego oddech na moim karku, szyi,
obojczyku. Oddaję się. Tak. Oddaję się scenie, nie muszę grać. Nie muszę
udawać, że mi się to podoba, że jestem w nim zakochana. Jedyne, co muszę
udawać, to brak stresu. A ten zjada mnie od wewnątrz.
Pieprzyć, że nie umiem być kobieca,
bo całe życie zadawałam się tylko z chłopakami. Pieprzyć, że zaraz zemdleję.
Jestem z nim, to mi wystarcza.
O matulu! Zabieraj tą dłoń z
mojego policzka. Albo nie. Nie zabieraj.
Splecione palce. Jedna ręka,
druga. Wyciągnięcie ich przed siebie. Pasują idealnie. Szkoda, że on tego nie
dostrzega.
Zapomnieć. Zapamiętać.
Wdycham jego zapach, bo zapach
zostaje w człowieku na zawsze. Rozkoszuję się dotykiem, bo dotyk zostaje w
dłoniach człowieka.
Ross sunie opuszkami palców po
moich nadgarstkach, potem po przedramionach, ramionach, bokach. Palcami bada
mój brzuch, który od trzech tygodni ulepszam prostym ćwiczeniem. Nawet nie
zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo napięłam mięśnie. Ale nie umiem ich
rozluźnić. Biodra, boki, ramiona. Ross zaciska lekko palce na moich barkach,
wykonując ruch, jakby mnie masował. Wzdycham cicho.
Znowu ramię, przedramię,
nadgarstek.. Trzęsą mi się dłonie, splata swoje palce z moimi po raz drugi.
Słyszę jego oddech, czuję jego oddech, widzę jego oddech w powietrzu. Staje się
coraz cięższy, jakby naprawdę zaraz zamierzał ze mną wylądować w łóżku. Moje
serce odpala kolejne fajerwerki.
Umieram powoli i w rozkoszach.
Cisza wokół, tylko jego wdech, jego wydech. Jego dotyk, jego muśnięcie nosem
mojego policzka.
- Dobrze, teraz dziewczęta
odbiegają od chłopców…
Zamknij ryj, wredna suko.
Daj mi umrzeć w jego ramionach.
Drugi tydzień w stresie. Schudłam prawie dwa kilo. Za
każdym razem, gdy myślę o tamtej próbie… Gdy czuję ten dotyk, dostaję gęsiej
skórki. Gdy słyszę oddech, zamykam oczy.
Chcę zapomnieć. Czuję się głupio.
Chcę to pamiętać. Czuję się
wspaniale. Czuję się zakochana.
Dwudziesty grudnia. Klamka znowu
czeka na moją decyzję. Tydzień temu czekała pięć minut. Dzisiaj tylko parę
sekund.
W korytarzu nie wisi jego kurtka.
W sumie nie powinna, jest dopiero za dziesięć dziewiąta. I tak przyjdzie. I tak
zagramy tę scenę. I tak przejdę kolejnych kilka zawałów.
Wchodząc do klasy, rozglądam się
po uczniach. Niby znajome twarze, niby z każdym rozmawiam, rzadziej czy
częściej, ale jak tak teraz patrzę na nich przez pryzmat ostatnich zdarzeń,
zastanawiam się, co skrywają. Zastanawiam się, co robili dziś w nocy. Co
przeskrobali dzisiaj rano. Nie widać po nich niczego. Tak samo po mnie nie
widać, że w sobotę spełniały się po części moje marzenia.
Ludzie nie wiedzą o nas nic, tak
naprawdę. Nie wiedzą, co przeżywasz, czy właśnie opłakujesz utratę bliskiego,
cieszysz się z szóstki z matematyki, czy też przeżywasz zakochanie.
Siadam przy swojej ławce w
ostatnim rzędzie, kładę plecak na szerokim parapecie i wlepiam wzrok w drzewa
rosnące przed szkołą. Mimowolnie opieram brodę i kontynuuję brak myślenia,
wyłączając się z rzeczywistości.
- Bella? – Odwracam się jeszcze
do siedzącej obok mnie koleżanki.
- Nom? – uśmiecha się,
przerywając na chwilę kontakt wzrokowy ze swoim chłopakiem.
- Powiesz za mnie, że jestem? –
proszę, ale jest to raczej stwierdzenie niż prośba.
- Jasne.
Nie dziękuję, nigdy tego nie
robię. Moim uzależnieniem jest przepraszanie, ale tylko w niewłaściwych
sytuacjach, które tego nie wymagają. Potrafię jak mantrę powtarzać „Jezu,
przepraszam, przepraszam, wybacz, nie chciałam…”, spuszczając przy tym głowę i
zasłaniając oczy włosami.
Opieram głowę o plecak, oplatam
się rękoma. Siedzący przede mną Matt zasłania mi nauczycielkę dzięki swojemu
gabarytowi. Gdy tylko dotykam palcami swoich żeber, zaraz wbijam w nie
paznokcie i zaciskam powieki. On ich dotykał. I będzie ich dotykał. Mrugnięcie,
przed oczami błyska mi wspomnienie z próby. Nie. Nie wolno mi o tym myśleć.
Ponownie oplatam się dłońmi,
drżąc przy tym lekko. Wspomnienia napływają, jedno po drugim, a ja sama
wpatruję się pusto w czarną przestrzeń. Nie widzę klasy, nie słyszę szeptów.
Oni gdzieś tam są, za tą denerwującą kurtyną, a ja tam muszę wrócić, bo znowu
nic nie zrozumiem z tej lekcji. A matematyka ważna rzecz. Żart. Taki niezbyt
śmieszny.
Próbuję się zatracić w tych
przebłyskach, znowu czuję jego zapach, zakochanie uderza we mnie niczym
rozpędzone autobusy. Ale nie mogę. Jest mi głupio. Za każdym razem, gdy
przypominam sobie jeden fragment sceny, widzę swój błąd. Źle wyprostowałam
rękę. Za szybko splotłam palce. Niepotrzebnie odwracałam głowę.
Krzyczę na siebie w myślach, na
twarzy zachowuję spokój. Niczego po mnie nie widać.
- …siedemdziesiąt dwa zrobi może Lily – słyszę głos nauczycielki.
Mrugam parę razy, spoglądam w
otwarty podręcznik Belli.
- Cztery siedemdziesiąt dwa? –
upewniam się zachryple.
- Tak. – Kiwa głową kobieta, ale
widocznie niezadowolona.
Wybacz, ale potrafię się jeszcze
jako tako orientować, szmato.
Podchodzę do tablicy, zerkając na
zadanie. Proste.
Biorę kredę w dłoń, przystawiam
ją do tablicy i piszę na niej numer ćwiczenia.
Dłoń. Jego dłoń spleciona z moją.
Jego ciepłe palce. Oddech na mojej szyi. Potargane blond włosy przy uchu.
- Coś nie tak? – pyta
przesłodzenie nauczycielka.
Mrugam ponownie.
- Nie – mruczę.
Robię zadanie, ale myślami jestem
i tak w swoim świecie.
Ross Lynch, dwa lata starszy ode
mnie. W tym roku kończy dziewiętnaście lat, ja skończyłam siedemnaście.
Przystojny blondyn, niewiele ode mnie wyższy, sama mierzę około metr
siedemdziesiąt pięć. Brązowe oczy, ciemne usta. Na stopach odwieczne
Converse’y, zawsze nosi dopasowane dżinsy i bluzy lub koszule. Zawsze wygląda
perfekcyjnie. Tak po prostu.
Nie lubi mnie.
Wie, że jestem w nim zadurzona.
Spokojnie, Ross. Mi ta scenka wystarczy.
Co ja pieprzę. Chcę go. Teraz.
Tutaj.
- Zaraz wracam – mówię szybko i
wychodzę z klasy.
Powietrza. Wody.
Docieram do zlewu na końcu
korytarza i myję ręce w chłodnej wodzie, zamykając przy tym oczy.
Za gorąco. Za dużo. Zdecydowanie.
Ta scenka nie jest dla mnie udawaniem zakochanej. Ona jest dla mnie udawaniem
osoby, która wcale nie jest zakochana, a jedynie to zakochanie i miłość gra, bo
taka jej rola. A to jest ciężkie. Okropnie.
Jego usta były tak blisko. Parę
milimetrów. Spojrzenie w jego błyszczące się w świetle kolorowych lamp oczy,
lekko z ukosa, bo stałam tyłem do niego. Jego wredny uśmiech, moje zawahanie.
Jego oddech na moich wargach, moje speszenie. Odwróciłam głowę.
Opieram się plecami o ścianę za rogiem.
Na zmianę zaciskam i rozluźniam dłonie na warstwowej spódnicy.
Nie myśl o tym. Wróć tam, zagraj
tą scenę jeszcze z piętnaście razy. Co to dla ciebie? Nie, żebyś była wybitną
aktorką, ale przecież po to zapisałaś się do szkolnego teatru.
Ale nie miało go w nim być. Już
nie. Miał studiować.
Dźwięk, szurnięcie i nagle widzę
przed sobą białą koszulkę Rossa. Ni stąd, ni zowąd zjawia się przede mną z
zawadiackim uśmieszkiem pod tytułem „Trzymaj
się ode mnie z daleka”. Zdążam jedynie spojrzeć w jego czekoladowe oczy, na
rozpływanie się w nich nie starcza mi czasu.
Pocałunek.
Krótki. Namiętny. Słodki. Gorzki.
I już go nie ma. Obdarzywszy mnie
chamskim spojrzeniem znika tak szybko, jak się pojawił.
Usta nadal mam rozchylone w
wyrazie zdziwienia.
Łzy ciekną mi już same.
Co to miało być?
Ja wiem, co to miało być. Zabawa.
Ręce mi zamarzają, ale wytrwale
stukam palcami w dotykowy ekran telefonu, pisząc kolejny depresyjny komentarz
dzisiejszych wydarzeń, których i tak nikt nie przeczyta. Przetrwałam próbę do
końca. Wystarczyło nie patrzeć mu w oczy.
- Trochę więcej luzu – parsknął
po kolejnej próbie zagrania sceny.
Wybacz, Ross, ale to ty
spieprzyłeś ten luz.
I znowu. Wybacz. Przebacz.
Przepraszam. Nie mam za co przepraszać.
Dlaczego ja zawszę muszę się
zakochać w niewłaściwej osobie? To aż niemożliwe, jak bardzo życie mnie nie
lubi. Żeby to chociaż były krótkie miłostki, parę westchnień. Ale nie, bo po
co. Ponad rok wypatrywania jednej osoby w tłumie to przecież normalka.
- Zjeżdżaj, Cameron! – słyszę
chamski śmiech.
Zawsze po nazwisku. Jeśli w ogóle
już Ross musi się do mnie odzywać, to po nazwisku.
- Spierdalaj – mruczę pod nosem,
ale w duchu krzyczę „zatrzymaj się, wytłumacz, wyjaśnij!”.
Przesuwam się krok w lewo, dając
blondynowi możliwość wyjechania rowerem na pasy.
Klakson. Krzyk. Trzask. Kolejny
krzyk. Tej drugi już mój.
Nie obchodzi mnie to, że mnie nie
lubi. Po prostu chcę go zobaczyć. Zapewnienia lekarza i nauczycielki, że
wszystko z nim dobrze, wcale a wcale mnie nie uspokajają.
Zaciskam dłoń w pięść nad klamką.
To ona tworzy barierę, którą boję się przejść. Nie ma czego się bać. On śpi,
tak powiedziała pielęgniarka.
Przyszłaś tu, więc teraz dokończ
to, co zaczęłaś.
Wdech. Wydech. Otwieram drzwi.
Dochodzący zza nich wcześniej dźwięk maszyn teraz staje się głośniejszy, każde
piknięcie jest igłą w moim sercu.
Ross leży sam w dwuosobowej sali.
Ułożony na plecach, z rękoma przy ciele. Wygląda jak na filmach. Klamka
zaskakuje, zapanowuje cisza.
Po paru minutach siadam w końcu
na krześle przy jego łóżku. Moje serce wykonuje skomplikowany układ
choreograficzny z mnóstwem salt i obrotów, dłonie trzęsą mi się jak narkomance,
ale wciąż się w niego wpatruję.
Siniaki na lewym policzku,
pęknięta warga, przecięta brew. Oczy ma zamknięte, twarz napiętą w lekkim
niepokoju, a włosy w kompletnym nieładzie. Śpi.
Z wahaniem poprawiam mu grzywkę,
odgarniając ją do tyłu. Uśmiecham się i pochylam nad jego ciałem.
- Gdybyś tylko wiedział –
szepczę. – Gdybyś tylko wiedział. Dlaczego ja tak bardzo się boję? – mruczę
dalej, niby do siebie, ale w duchu chcę, żeby to usłyszał. Nie usłyszy. Powiem
jeszcze parę zdań, wyjdę stąd i tyle go zobaczę. – Ty mnie nie lubisz. Nawet
nie wiem, dlaczego. Przecież nic ci nie zrobiłam. Ross. Rossy. Dlaczego?
Milknę.
Próbuję się uśmiechnąć, ale
zamiast tego z moich oczu ciekną niechciane łzy.
- I’d like to say I gave it a try… - nucę szeptem, opierając się
łokciami o łóżko Rossa. Pochylam głowę nad jego ramieniem, oddechem otulam jego
odkryte ramię. – I’d like to blade it all
on a life. Maybe I just wasn’t right?...
– Przełykam ślinę. – Dlaczego, Ross? Dlaczego tak bardzo mnie nie lubisz? –
Muskam ustami ciepłą skórę chłopaka.
Wszyscy śpią. Wszyscy smacznie
śnią.
Osuwam się z łóżka na ziemię,
opieram się o nie plecami. Pies, który dotąd spokojnie spał na kołdrze przy
moich nogach, teraz mlaska cicho.
- Co, mały? – szepczę, odwracając
głowę. – Śpij.
Axel jedna zeskakuje na dywanik i
kuli się przy moim biodrze, po czym zaczyna cicho pochrapywać. Wredna, mała
istota rasy shih-tzu, na co dzień ostatni skurwiel i cham, ale gdy tylko widzi
lub czuje, że jest mi źle, zaraz jest przy mnie. Tak jak teraz, nawet w środku
nocy.
Po co ja tam poszłam? A gdyby
wtedy nie spał? Pewnie nawet bym się nie odważyła postawić kroku, od razu
wybiegłabym z sali.
Zastanawiam się, ile trwa
zakochanie. Słyszałam kiedyś, że stan zauroczenia trwa parę miesięcy, a potem –
mówiąc po naszemu – mamy przerąbane. Nie ma wyjścia. Chyba.
Kolejny raz próbuję oddać się
wspomnieniom, ale przechodzi przeze mnie poczucie wstydu i odsuwam je jak najdalej,
drżąc. Wsuwam palce w miękkie włosy
Axela i zaczynam go głaskać. Drugą ręką sięgam po telefon, odblokowuję
klawiaturę i z ledwością włączam Messengera. Szukam naszej starej rozmowy o
matematyce, która brzmiała trochę tak, jakbym mu się kłaniała i lizała stopy.
Klikam w zdjęcie, dymek czatu wskakuje mi na ekran. „Ross Lynch, teraz”.
Wpatruję się chwilę w jego
nazwisko, w jego zdjęcie.
Po policzkach spływają mi łzy.
Jedyna rzecz, której się teraz oddam, będzie płacz.
Życzenia, kolędy, śmiechy, westchnienia.
Idę przez szpitalny korytarz jak cień, jakby święta mnie nie dotyczyły. Po co
tu jestem? Chcę mu życzyć wesołych świąt, choć sama nie lubię tej całej
komercyjnej otoczki wokół Wigilii i Bożego Narodzenia. I nie obchodzi mnie, że
pewnie będzie spał. Po prostu chcę, mam taką ochotę i potrzebę.
Muszę wyglądać strasznie źle, bo
ludzie spoglądają na mnie z troską. Odwzajemniam tylko ich spojrzenia, nie
jestem w stanie się uśmiechać.
W końcu docieram do jego sali.
Chwila wahania, zawieszam dłoń nad klamką, przymykam oczy. Nie dam rady.
Opieram się plecami o ścianę przy
drzwiach. Parę wdechów na uspokojenie rozpędzonego serca.
To tylko życzenia, Lily. On i tak
śpi.
Nagle słyszę szczęk klamki, z
pomieszczenia wychodzi niska kobieta. Od razu spogląda na mnie wyraźnie
ucieszona. Niedużo czasu zabiera mi zorientowanie się, że to jego matka. Mają
takie same oczy.
- Ty do Rossa? - pyta z
uśmiechem. Z jej głosu bije serdeczność i radość, jaką rzadko spotyka się w
dzisiejszym świecie.
- Ja... Tak. - Kiwam głową. Uświadamiam
sobie pewną rzecz. - Śpi?
- Obudził się niedawno. Jesteś
jego przyjaciółką? - zgaduje, z jej twarzy nadal nie schodzi grymas miłości.
Zupełnie jakby kochała wszystko i wszystkich, czy to obcy, czy rodzina, czy
zwierzę.
- Koleżanką z teatru. Lillian
Cameron - dodaję. - Lub po prostu Lily. - Oj, zamknij się. Od razu życiorys
opowiedz.
- Śmiało, wchodź, dziecko drogie.
- Kobieta odsuwa się od zamkniętych drzwi.
- Dziękuję, ja jeszcze tylko do
łazienki skoczę - uśmiecham się niemrawo.
- Nie ma sprawy, Lily. Wesołych
świąt - mówi jeszcze i odchodzi wzdłuż korytarza.
Ponownie opadam plecami na ścianę,
nawet nie wiem, kiedy się od niej odsunęłam.
- Przepraszam, otworzyłby mi pan
drzwi? - proszę przechodzącego obok lekarza.
Mężczyzna spogląda na moje dłonie,
w których trzymam dwa kubki gorącego kakao z baru, i bez słowa naciska klamkę.
Dziękuję mu skinieniem głowy i z duszą na ramieniu wchodzę do sali.
Ross półleży na plecach, górną
część łóżka ma uniesioną pod wygodnym kątem. W dłoniach trzyma książkę, jest w
niej wyraźnie zatracony.
Uśmiecham się mimowolnie pod
nosem. Drzwi za mną trzaskają, gdy lekarz postanawia w końcu je zamknąć, tym
samym przyprawiając mnie o lekki zawał, a u Rossa powodując śmiech.
Chłopak powoli podnosi głowę znad
lektury.
- Mamo, mówiłem ci, że dam sobie
ra... O. Hej. - Mina mu rzednie, gdy jego spojrzenie ląduje na mnie. - Co ty...
tutaj robisz? – Unosi brwi do góry, rana na jednej z nich zatchnęła.
Przełykam ślinę. No właśnie. Co
ja tutaj robię?
Nagle zdaję sobie sprawę z tego,
jak głupia jestem i co ja właśnie wyprawiam. Miałam tylko wejść, powiedzieć
"wesołych" i wyjść. Tymczasem
jak wariatka biegłam parę pięter po kakao, a potem wspinałam się z nim po
schodach. A to tylko po to, żeby... Po nic. Co mi to da? Pokocha mnie nagle?
Nieważne, jak bardzo kogoś
kochasz - nigdy nie możesz sprawić, by ten ktoś zakochał się w tobie.
- Przyniosłam kakao? - odpowiadam
w końcu, wlepiając wzrok w unoszącą się znad kubków parę.
Cisza.
Zamykam oczy. Podejdź do niego,
no. Po coś tachała te pieprzone kakao? Jak już kupiłaś i przyniosłaś, to teraz
chociaż daj mu jego porcję.
Serce bije mi sto razy szybciej i
przyspiesza jeszcze bardziej z każdym krokiem, gdy zbliżam się do blondyna.
Stawiam kubki na szafce przy jego łóżku i siadam na krześle. Splatam palce na
kolanach, głos więźnie mi w gardle.
Milczenie między nami jest
nieznośne, jakbyśmy obydwoje chcieli coś powiedzieć, ale nie mamy odwagi lub
nie chcemy.
Spoglądam na książkę, teraz
leżącą pod dłońmi chłopaka. "Lucas".
- Nawet nie wiesz, jak ciężko
jest przebywać w jednym pomieszczeniu z osobą, która cię nawet nie lubi, a w
której jest się zakochanym - szepczę, trochę w nadziei, że jednak mnie nie
usłyszy. - A co dopiero z tym kimś grać.
Powiedziałam to. Jak? Sama nie
wiem, ale odejmuje mi mowę.
- Lily. Lily, spójrz na mnie -
przez jego głos przebija się uśmiech.
Po raz pierwszy zwraca się do
mnie po imieniu. W jego ustach brzmi ono dziwnie. Jakby nie było moje.
- Co? - mruczę, zerkając w jego
czekoladowe oczy. - Mam już iść?
- Przestaniesz na chwilę gadać? -
śmieje się lekko. - Lily, to nie jest tak
że cię nie lubię. Nie mam za co cię nie lubić. Nawet nie chciałem cię
poznawać.
- Co? - głupieję.
Oczywiście, że nie chciał. Kto by
chciał?
- Lily, ja nie jestem odpowiednim
kandydatem na twojego znajomego. - Wyraz twarzy Rossa zmienia się, widać, że
dobiera słowa. - Gdy na ciebie patrzę, widzę delikatną dziewczynę, która boi
się świata. Nie odzywasz się prawie w ogóle, bo nie chcesz nikogo urazić, choć
często widać w twoich oczach rządzę mordu. Za każdym razem, gdy odgrywaliśmy
scenę, przepraszałaś mnie i to zupełnie bez potrzeby. Wskakiwałaś na mnie prawidłowo,
po czym szeptałaś słowa przeprosin do ucha. Niechcący szturchnęłaś mnie w
ramię, ponownie prosiłaś o wybaczenie - śmieje się lekko, ale jest to smutny
śmiech. - Uciekasz wzrokiem, boisz się spojrzeć komuś w oczy. Masz własne
zdanie, ale nie chcesz usłyszeć odpowiedzi, bo siedzi w tobie strach, że jesteś
gorsza. Ale nie jesteś porcelanową lalką - jego głos staje się poważniejszy,
odrobinę donośniejszy. - Jako jedyna z dziewczyn wnosiłaś stoły do klasy, nie
uciekasz od roboty czy pomocy. Widać, że jesteś silna, tylko brakuje ci jeszcze
tej siły mentalnej. Spójrz na siebie. Na swoje dłonie, na te palce, które
splatasz z moimi podczas scenki. Co widzisz? Nie mów, że nic. Nie mów, że
widzisz nieudacznika. Bo to nieprawda. Jesteś wspaniałą, śliczną dziewczyną,
która niepotrzebnie się boi, Lily. I ja nie chcę cię zniszczyć.
Milknie, a ja nadal tkwię z lekko
otwartymi ustami i wzrokiem utkwionym w dłoniach.
Skąd on tyle o mnie wie?
Zaciskam palce, przed oczami
błyska mi przeszłość. Jego palce, moje palce. Wyrzucam ją od razu z pola
widzenia, zaciskam powieki.
- Widzisz? - odzywa się Ross. -
Znowu to robisz. Ciągle się boisz. Czego, Lily? Wspomnień? Wspomnienia to
wspaniała rzecz. Ciągle na nie narzekamy, a ty ciągle się ich wyzbywasz,
bronisz się przed nimi. Ale bez nich bylibyśmy puści, bezwartościowi. Nie bój
się. Daj rękę.
- Co...? - Otwieram oczy i szybko
na niego spoglądam, jednak nie zdążam zareagować. Jego dłoń już spoczywa na
mojej. Przestaję nią stukać o kolano, przechodzi mnie ciepło.
Ross splata nasze palce.
- No juz, przestań się bać -
mruczy spokojnie. Nadal na niego nie patrzę. - Zamknij oczy. Oddaj się
wspomnieniu. Nawet, jeśli było ono nieprzyjemne. Każde wspomnienie nas czegoś
uczy, nie wolno nam ich żałować.
Jego głos przechodzi w melodyjny
szept. Nie zwracam już uwagi na to, że jestem w szpitalu. Ani na to, że Ross mnie
nie lubi, a ja jestem w nim zakochana po uszy.
Wspomnienie z próby teatru mną
zawłada, znowu czuję dłonie chłopaka na ciele, jego oddech przy uchu, zapach.
Tym razem nie uciekam.
Nie wiem, ile tak trwam, ale w
końcu unoszę powieki i mrugam parę razy. Śnieg za oknem razi mnie po oczach,
chociaż mam do niego parę metrów.
Dłoń Rossa nie spoczywa już na
mojej. Patrzę na niego, jego spojrzenie utkwione jest we mnie.
- Widzisz? Nie ma się czego bać -
uśmiecha się. - I dlatego nie chcę cię niszczyć.
- Ale o czym ty mówisz? - odzywam
się w końcu. - Dlaczego miałbyś mnie niszczyć?
- Nie jestem taki jak ty.
Popełniam błędy, spotykam się z kumplami na piwo, flirtuję z każdą idiotką. I
robię inne durne rzeczy, których wolałabyś nie widzieć. - Zaciska usta. -
Zaznajamianie się ze mną nie jest dobrym pomysłem, Lily. I dlatego wolę, żebyś
pamiętała tylko to, co widzisz i możesz dostać w tym teatrze. Te dobre rzeczy.
I dlatego też cię w pewnym sensie odtrącałem. Zbywałem twoje rozmowy, olewałem,
zadzwoniłem nawet pijany. Żebyś zapomniała.
- Nie jesteś zły, czy cokolwiek
tam sobie ubzdurałeś. - Kręcę głową. - Może jestem ostatnią ciotą społeczną,
ale znam się na ludziach. Nie jesteś zły. Gdybyś był, odpuściłabym sobie.
Nie wierzę, że to mówię. Że w
ogóle się odzywam.
Napotykam jego spojrzenie. Nie
jest takie, do jakiego przywykłam. Nie ma w nim ironii, chamstwa czy pobłażliwości.
Ross patrzy na mnie spokojnie, jakby czekał na mój osąd.
- To nie tak, że cię nie lubię.
Ja po prostu nie chciałem cię znać - powtarza. - Nie myślałem o tobie każdej
nocy, jak to jest w książkach. Nie pisałem rozpaczliwych wierszy. Nie
wypatrywałem cię wszędzie. Ale za każdym razem, gdy widziałem cię na szkolnym
korytarzu, a ty od razu uciekałaś, myślałem sobie "Jezu, jaka ona przestraszona". Nie chciałem wychodzić na
chama, ale nie chciałem też, żebyś się zawiodła na znajomości ze mną. Najgorszy
był moment, gdy zdałem sobie sprawę, że ty nie uciekasz, bo się boisz ot tak,
tylko dlatego, że jesteś zakochana. Zabolało, bo nie miałem zamiaru odtrącać
twoich uczuć. Miałaś zapomnieć.
- Nie udało ci się - mruczę,
wciąż patrząc mu w oczy. - Ja cię nadal kocham, choć jest to strasznie głupie.
- Miłość sama w sobie nie jest
głupia. - Ross kręci głową. - Ona tylko sprawia, że robisz głupie rzeczy. Nie
czuję do ciebie niechęci, ale też nie jesteś moją nawet koleżanką.
Po moim ciele rozchodzi się fala
ciepła, taka dziwna. Ale jest to spokój. Po prostu ogarnia mnie wyciszenie.
Żadnych nadinterpretacji. Żadnych głupich myśli. Żadnych domysłów. Żadnego
błądzenia.
Jest po prostu. Dzieje się po
prostu. Po co komu ten cały teatrzyk z zakochaniem?
- Więc może czas rozpocząć jakąś normalną
znajomość? - Sięgam po kubki z parującym jeszcze kakao, podaję jeden z nich
zaskoczonemu chłopakowi. - Nie chcę, żebyś myślał, że mnie zniszczysz. Dam
sobie radę. Sama, płacząc nawet, ale dam sobie radę.
- Nigdy nie mam zamiaru krzywdzić
ludzi, a tym bardziej tych, którym na mnie zależy.
- Pozwól mi zadecydować o tym,
kto mnie będzie ranił, i przestań mnie chronić. - Otaczam kubek dłońmi, Ross
robi to samo ze swoim. - Ross, nie wymagam od ciebie ślubu. Ja bym chciała w
końcu potrafić na ciebie spojrzeć i nie musieć spuszczać wzroku, bo mi wstyd
zagadać.
- Przepraszam, Lily. Za moje odpychające
zachowanie. I za tamten pocałunek - dodaje wyraźnie zmieszany. - On miał cię
zniechęcić.
- Pij, bo wystygnie - rzucam tylko
i unoszę kubek do ust. - Wesołych świąt, tak w ogóle - śmieję się i wysuwam
rękę do przodu.
Rozlega się brzdęk ceramiki, a
już po chwili obydwoje zanurzamy nosy w kakao.
Zerkam na Rossa. Uśmiecha się
znad naczynia i puszcza mi oczko.
Po paru łykach spogląda na
mnie ponownie, gdy akurat piję, i zaczyna cicho nucić.
- I’m
thinking ‘bout how people fall in love in mysterious ways...*
*Ed Sheeran – “Thinking
Out Loud”
*Mini bonus od Raffy. Gratulacje dla tych, którzy to przeczytają.*
Dostałam zaszczyt przeczytać tego one shota przed premierą, wstawić go i jeszcze otrzymać dedykację. I w sumie, to nawet nie wiem, czemu to teraz piszę. Może chciałam się pochwalić? Tak, na pewno chciałam się pochwalić.
Wstawiłam fajnego gifa, nie?
Wesołych, ludzie.
Kocham cię, Lovely. Czymaj się tam, wredna szmato.
Dziiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiizyyyyyyyys.
OdpowiedzUsuńNajprościej mówiąc, ty wredna kupo niebieskiego gunwa...
Zwaliłaś mi samoocenę do poziomu wylizywania kurzu z podłogi w piwnicy. W Chinach. Po drugiej stronie kuli ziemskiej.
Jest mi trochę głuuuuupio, bo nie mam czasu na długi komentarz, Łoś siedzi obok i pacza w ekran. Takie rzycie.
Ty mi tu odwaliłaś swoją biografię w pigułce (gwałtu), walnęłaś dedykację, zaufanie dałaś, bo wstawić pozwoliłaś, a ja ci się chcę streścić w kilku zdaniach. Eh. Wybacz, Lovely. Wybacz.
Czuję się jak spompowana skarpetka po pielgrzymce do Nysy (nie ma to jak oglądanie Nenówki w tle, kabarety moim rzycieeeeem).
Powiem może ja to w inny jeno sposób. Będę zapierdzielać jak konik szachowy.
One shot to cała Ania. Ania, cholera, w miliordzie procentuff. Story of maj lajf werszyn Anna. I jak kurna tego nie docenicie, to ześlę na was krokietowe potwory.
Gadam od rzeczy. Bredzę.
ALE MOJE ŻYCIE TO BREDNIA WŁAŚNIE. ~parafrazując twój poprzedni łonszot.
Dobra, serio. Jestem gwałcona palcem. Bracie, idź spać.
~KOCHAM CIĘ. TWOJA RAFF.
W skrócie : MASZ TALENT. pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSuper roz...
OdpowiedzUsuńŻARTOWAŁAM!
Nigdy Ci tego nie napiszę, zbyt mocno szanuję Twojego bloga.
Sori, gimby. ;*
Witam Cię w ten piękny, świąteczny wieczór!
Nie, to też żart.
Śnieg stopniał, nażarłam się jak prosię (już nie mogę - zjem jeszcze!), mam opuchnięty ryj - kakao to też czekolada, lol, dołujecie mnie, bo jesteście takie szczupłe, a ja wyglądam przy Was jak Snorlaks. Jedyny plus to ten one shot. I jeszcze to, że zeszła mi opuchlizna. Jeszcze tylko odpadną strupy, schudnę 8 kg i mogę robić porno zdjęcia na insta z podpisem: "takie tam, z zaskoczenia".
Anyway,
Witam Cię, kochana Anulko!
Dziękuję, bejb, za cudowną dedykację. Nawet nie wiesz, jak strasznie Was kocham, jesteście częścią mnie! Ten moment, kiedy włączam Messengera, a tu jeb, milion wiadomości od Was - uwielbiam! I fakt, że dzielą nas tysiące km nie ma znaczenia, jesteście moją rodziną.
Ale, ale, ja tu o tekście miałam pisać, a nie o moich tęsknotach, smutkach i depresjach.
Czytam i widzę jedno - Anulka w kraciastej koszuli i skarpety mocy.
Raff - Mickiewiczu, wypad z mojego mózgu, próbuję się skupić na pisaniu, a nie chichotaniu.
Ten one shot jest taki prawdziwy, że wymiękam.
To jesteś Ty, love. Ty streszczona w jedenastu stronach.
Razem ze swoim strachem, nieufnością, tym odcinaniem się od ludzi.
Wiesz, czego Ci zazdroszczę?
Tego, w jaki sposób opisujesz emocje, ten bałagan, który tkwi w Twojej, czy tam Lily głowie.
To jest takie wyraziste. Czytasz i to widzisz. Przed oczami pojawiają się te splecione dłonie, te iskierki, te fluidy, skoki. Ba, nawet ten strach. Jesteś artystą - malujesz obrazy słowami.
Już Ci pisałam, że masz w ryj za końcówkę.
Z dwóch powodów.
Ja wiem, że to jest tylko opowieść, ale serio? Psychiczna ciota? "Halo, mamo? Pogotowie? Umieram. On się na mnie spojrzał! Ojejku! Muszę uciec, tylko włożę laczki na skiety, bo deszcz pada i mi skarpety zmokno!"
Każdy facet jest do zdobycia (haja, Majk, macham ci rączką! Ty jeszcze nie wiesz, ale jesteś moim przyszłym mężem), czasami trzeba tylko dłużej się potrudzić. Pamiętaj, kochanie, wszystko, co można kupić jest tanie. I nie ma znaczenia, czy chodzi o Majka, Huberta czy Rossa. Tak. Mądrości przejedzonej Miki.
Zażalenie no 2: why?! Brakowało mi tam romantiko sceny na finiszu. Wiesz, święta, sadystyczni socjopaci mówią ludzkim głosem i mają trochę uczuć. Nawet nie kissa, tylko jakiegoś takiego spojrzenia, jakieś obietnicy na twarzy, czegoś, co dawałoby nadzieję dla Lily i Rossa.
Ale z drugiej strony, ta niejednoznaczność to także Ty.
Takie "interpretujcie to jak se chceta!" to takie bardzo w twoim stylu, Ann.
Pieprzony Słowacki. Nie mówiłaś, że czytałaś Kordiana.
Tym miłym akcentem żegnam się ja,
podpisano:
Dominika Laura G. vel motherofchichotam
Masz niesamowity talent :) To wszystko było tak żywe jakby to były moje uczucia^^
OdpowiedzUsuńŚwietny One Shot;)
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA.
OdpowiedzUsuńAKFHSDFSDKJNCSDL..
Klawiatura nie wytrzymuje, ja zresztą też.
I co, miśku? Jak myślisz, na czym stanęło? Mam ochotę cię zamordować, czy przytulić i pochwalić?
CHRYSTE, A TO MIAŁ BYĆ OGARNIĘTY KOMENTARZ. Nie będzie krótki, nie bój się. Mam zbyt wiele rzeczy do powiedzenia.
Ykhym. Dobra, Niepi. Jedziesz.
TO JEST LILlIAN. Zatem pewnie wiesz, komu podesłałam już linka. Utknie w tym z rozanielonym wyrazem twarzy, mówię ci.
I pewnie dla zwykłego czytelnika Lily jest kolejną, zwyczajną bohaterką, wytworem wyobraźni. Ale jeśli chociaż przez chwilę miałaś okazję być w tym wąskim gronie osób, które mogą popisać z jakże uroczą Anią (a ja jestem taka miła :3) to wiesz, że to nie jest zwyczajna bohaterka.
TO JESTEŚ TY. Jakże trafnie opisana ty. Tak, tak, jeszcze nie jestem w stanie zagłębić się w twój chory umysł i dowiedzieć się wszystkiego. JESZCZE. Pracuję nad tym, spokojnie c:
Tak, czy inaczej, trochę już o tobie wiem. To kółko teatralne. Zawały na próbach. "Jak być dziewczęca?" - pyta Ania. "Tylko nie zemdlej." - radzi Niepi.
Mówiłam, że udzielam rad życia.
Dziwne, że nie wpadłam na to, że wszystko to przekształcisz w opowieść. Mogłabyś coś czasem wspomnieć i uprzedzić .-.
Wracając do historii. Udam, że wcale w miejscu Lily nie powinno być "Ania - człowiek zawał" i pójdę dalej.
LILY TO TAKA UROCZA CIOTA SPOŁECZNA. Ciota ciotę zrozumie, nie? Kochana moja, chodź na przytulasa! Nie przejmuj się tymi złymi ludźmi, ani Rossem. Jednostki takie jak ty i ja po prostu nie nadają się do życia w społeczeństwie cc: Nie martw się, zrobię ci kakao i usadzę przed telewizorkiem. Razem se popatrzymy na Kevina.
Właśnie, Ania. Daj mi rozgrzeszenie. Zapieprzyłam czekoladę z Tesco. Wychodząc z supermarketu mogłam z czystym sumieniem zacytować Kevina: "I'm criminal."
Co tam szczoteczka, czekoladę przynajmniej zjadłam :')
Hyhy, zaraz pójdę pewnie po resztki ze świątecznego stołu (zrobiłam jeden placek. jestem dobra, to mogę) ale najpierw jeszcze trzeba Rossa opieprzyć.
ROSS - BAD BOY I ANIA.
To jest chyba związek forever c:
Serio. Ross tu jest taki "zły" i głupi jednocześnie c;
"Jejku, jestem taki zły, Lily uciekaj, bo przypadkiem mam przy sobie marychę, a butach ukryłem bomby atomowe i zaraz wypierdoli nas w powietrze!"
Tak. Typowo.
A zbliżając się do końca one-shota już w myślach układałam sobie wpierdol jaki ci przedstawię w komentarzu odnośnie szczęśliwego zakończenia.
NIE LILY, JA TYLKO UDAWAŁEM! KOCHAM CIĘ, WEŹMY ŚLUB! WYBUDUJĘ DOM, POSADZĘ DRZEWO I SPŁODZĘ SYNA!
Błagam, nie.
I Alleluja! Blond dziffka (kocham nazywać Rossa dziffką, po prostu uwielbiam :")) wyjaśniła wszystko, ale nie powiedziała, że wezmą ślub. I o taki happy-end chodziło! Wszystko dobrze, ale nic nie jest przesłodzone.
Wisienka na torcie :')
O. TORT BYM ZJADŁA c;
Więc tak:
Czytałam już wiele one-shotów. Jedne były koszmarne, inne świetne. Mam zaszczyt ogłosić, że twój uplasował się w pierwszej trójce.
Bo przecież moja opinia jest taka ważna :"""")
GOOD JOB, DUCKLING c:
Przepraszając za mały poślizg (sprzątaj przed świętami, sprzątaj po świętach ;-; paranoja), pozdrawiając, przytulając i chwaląc kończę ten jakże bezsensowny komentarz i zamieniam się w zimną sukę. SPECJALNIE NA PREMIERĘ CZOUGA c:
Jak ja kocham one-shoty! Niestety niektóre kończą się nim zdążę się wciągnąć i później ubolewam nad faktem, że jest tak krótki i autorka nie ma zamiaru napisać kontynuacji. Mam to w tym przypadku. Chociaż może jest jakaś mała szansa na ciąg dalszy, co? ;)
OdpowiedzUsuńOgólnie sam pomysł na świąteczną historię, mało świąteczny. To znaczy, święta nie odgrywają tutaj kluczowej roli, a jedynie są tłem. Mamy wątek nieodwzajemnionej miłości, który osobiście uwielbiam i teatru, który jest ściśle związany z Tobą. Czyżbyś podczas swoich prób przechodziła przez dokładnie to samo? ;) Jeśli tak, to bardzo mi przykro. Chyba nie ma nic gorszego od katowania się w ten sposób. No chyba, że okaz Twoich uczuć Cię lubi, znacie się i razem żartujecie. Oby! A jeśli nie, to trzymam kciuki by tak było.
Sam shot podoba mi się. Nie jest zbyt słodki, kiczowaty, czy zanadto dramatyczny. Wszystko było wyważone i tworzyło piękną całość. Taki w sam raz. Lubię takie historie. Zaskoczyłaś mnie odrobię tym jak stworzyłaś tutaj Rossa. Niegrzeczny chłopiec z figlarnym uśmiechem. Taki inny od słodkiego wizerunku, do jakiego przywykłam. Ale dobrze na chwilę jest odejść od stereotypów. No i Lilly, nieporadna osóbka, niewychylająca się raczej z tłumu, z tendencją do przepraszania. Urocze połączenie. Bardzo mnie ciekawi jak by się to wszystko rozwinęło, gdybyś jednak kontynuowała tą historię. Zdradzisz mi kiedyś? :)
Mocno Cię ściskam, Sparrow! x
- matrioszkaa :)
O Boże. Ten One shot jest wspaniały. Skopiuję go sobie do Worda, bo nie chcę go stracić. Nie potrafię nawet tego opisać, ale wiem, że będę do niego często wracać. Mam wrażenie, że to jedno z Twoich najlepszych dzieł i najlepsze dzieło, jakie przeczytałam dotychczas na bloggerze. Uwielbiam Twojego bloga, uwielbiam Twoją historię, ale to... Może dlatego, że czytałam to jako całość, więc nie miałam 'przerw' w przeżywaniu emocji. Ale ten one shot... Matko, ten one shot przypomniał mi dlaczego niekiedy spęzam tyle czasu na czytaniu bloggera. Bo czasem zdarzą się takie perełki jak ta, które wynagradzają wszystko. Parę przepięknych zdań i parę wspaniale ubranych w słowa myśli. Takich, że czuję suchość w gardle. Takich, które sprawiają, że mam ochotę włączyć worda i zacząć klecić coś mojego. Takich, które mnie totalnie inspirują. I takich, których ja nie potrafiałbym tak ubrać...
OdpowiedzUsuńCudo.
Widzę w tym Ciebie. Potrafię zauważyć ile swoich własnych emocji na to przelałaś. Może dlatego, ten one shot jest taki prawdziwy i sprawia, że jest tak bliski czytelnikowi? Bo wiesz o czym mówisz i mówiszo tym we wspaniały sposób. Nigdy nie przeżyłam czegoś takiego i teraz, czytając to, uważam, że to wspaniałe. I że sama chciałabym czegoś takiego dowiadczyć. Ale gdybym rok się z tym męczyła, to to byłaby tortura i zapewne wolałabym juz nie być w nikim zakochana.
Wiadomo, że nie chciałam takiego zakończenia. Zakończenia w którym wszystko jest niepewne i nie jest powiedziane, że będą razem. Jest powiedziane, że zaczynają normalną znajomość.
Kiedyś przeczytałam, że najlepsze książki zostawiają czytelnika z pewnym niedosytem, by ten mógł w myślach dodać coś swojego. W pewnym sensie się z tym zgodzę, ale ten niedosyt musi być wyważony. W końcu nie po to czytam ksiązkę, żeby potem nie mieć pojęćia jak się kończy. W każdym razie w tym one shocie jest wyważony. Na tyle, że nie da się go zapomnieć, bo z jednej strony krzyczę 'czemu nie jest nic jasne?', ale też na tyle, żeby pojawił się uśmiech na mojej twarzy.
Uwielbiam tego one shota. Uwielbiam. I końcówka - thinking out loud. Ta piosenka jest genialna, taka magiczna. Jest w niej coś, co sprawia, że w pewnym sensie ta melodia wspaniale odzwierciedla taką czystą miłość według mnie.
Mam nadzieję, że Twoja miłość będzie potwierdzona przez obie strony i nie będziesz musiała być niepewna już ani dłużej. Trzymaj się Sparrow.